Let's get fat together

Miało być o Pizie, miało być o Florencji, miało być o sztuce, kulturze i historii a zamiast tego będzie o jedzeniu. A to wszystko dlatego, że dostałam ostatnio taką oto romantyczną propozycję od kolegi: "(...)let's get fat together". Propozycja jest przednia, toteż postanowiłam niezwłocznie rozpocząć wykonywanie zadania ;)

Misję rozpoczęłam od zrobienia czegoś co zapewne jest tuczące, ale warte każdej pustej kalorii którą w sobie zawiera. Panowie i Panie oto bajecznie prosty przepis na coś co może być zarówno śniadaniem, obiadem, deserem i kolacją, czyli na : naleśniki z kremem z ricotty i truskawek.



W którymś z odcinków mojego ulubionego serialu (dla niewtajemniczonych jest to serial "Scrubs"), Turk, dr.Cox i dr.Kelso zachwycają się ideą brinner co jest skrótem od breakfast for dinner. Przyznam, że ciężko było mi zrozumieć co tak fantastycznego jest w idei jedzenia śniadania na kolację, dopóki nie odkryłam całej rozpustnej przyjemności jaką niesie ze sobą inna wariacja na temat posiłków, mianowicie jedzenie deseru na obiad. Deser to mój ulubiony posiłek, którego odmówienie sobie zawsze mnie dużo kosztuje. Ale deser, który jest obiadem to rzecz zupełnie uprawniona, usprawiedliwiona; wręcz zalecana od czasu do czasu. Do dzieła zatem.

Przepis na naleśniki każdy chyba ma swój własny, taki jak mamusia lub też tatuś go uczyli. Mnie na przykład uczył tata, zawsze powtarzając prawdę starą jak świat, że pierwszy naleśnik zawsze najtrudniejszy. Toteż pierwszego smażę z niezwykłym wręcz pietyzmem, każdego kolejnego zaś beznamiętnie podrzucam, obracam, czasem nawet obgryzam. Naleśniki robię szybko i sprawnie, a w niektórych kręgach nazywana jestem nawet "naleśnikową królową"(dzięki Magdo!). To oczywiście kwestia wprawy i dlatego też zamieszczę tutaj mój sposób na naleśniki mimo iż pewnie i tak każdy wie jak to się robi.

Ja robię tak; dwa jajka roztrzepuję z wodą mineralną gazowaną lub nie (jakoś nigdy nie mam mleka w mieszkaniu), po czym dodaję małymi porcjami mąkę (pszenną albo ryżową) i mieszam energicznie. Dodaję jej tyle żeby ciasto miało odpowiednią konsystencję, a jak się rozpędzę i wsypię za dużo to rozrzedzam ciasto wodą. Dodaję jeszcze trochę oleju i smażę krótko z obu stron na bardzo, ale to bardzo mocno rozgrzanej patelni. Ot cała filozofia.

Do zrobienia kremu potrzebny jest serek ricotta, 3 łyżki śmietany kremówki, cukier waniliowy (wanilinowy właściwie) i kilka truskawek pokrojonych na małe kawałki. Tutaj, aby wszystko dobrze wymieszać posiłkuję się już mikserem gdyż tak energiczna moja ręka już nie jest. Wszystkie składniki ubijam, aż całość nabierze kremowej konsystencji i lekko różowego koloru. Uwaga, cukier wanilinowy kremu jakoś szczególnie nie osłodzi, więc jeśli truskawki nie są słodkie a Wy lubicie na słodko dodajcie trochę cukru. Odrobinkę. Nie żebym namawiała czy coś...



Kiedy krem jest gotowy najlepiej schłodzić go w lodówce przez kilkanaście minut, a w tak zwanym międzyczasie można ubić resztkę śmietany kremówki (nie może się przecież zmarnować!) i pokroić owoce. Oczywiście, w kwestii owoców panuje pełna dowolność, ale truskawki jednak powinny się pojawić jako clou programu, szczególnie w sezonie, który własnie trwa. Ja dołożyłam jeszcze banany i melona. Czekam z niecierpliwością na borówki amerykańskie bo na razie są drogie i jakieś takie nie wiadomo skąd, a do tych naleśników będą pasowały tak samo dobrze jak truskawki.

Rezultat deserowego obiadu przedstawiam poniżej i zachęcam do spróbowania. To jest naprawdę proste i pyszne. Jeżeli macie jakieś inne pomysły na obiad-deser albo na brinner dajcie znać. W końcu plan jest taki by "get fat asap" :P




Comments

Popular posts from this blog

"Kto nigdy nie widział Sewilli, ten nigdy nie patrzył z zachwytem..."

Święto dyszla tu i tam...

Wenecja miasto miłości - a jakże!